Stoi przede mną i uśmiecha się figlarnie.
Mokre kosmyki włosów zasłaniają mu oczy. Woda kapie na podłogę. Nie dociera do mnie, co się stało. Z łazienki wybiega drugi malec mokry od stóp do głowy i dziewczynka wesoło wykrzykująca:
- Pse pani, woda leci z prysznica !
Biegnę do łazienki. Krany w trzech umywalkach odkręcone na całą moc, kabina prysznicowa otwarta. Rączka natryskowa leży na podłodze. Woda już dawno opuściła brodzik. Nie wiem, co zrobić najpierw. Kilkoro dzieci wpada do łazienki i radośnie chlapie nóżkami w ogromnej kałuży, dopływającej już do sali zabaw. Ratunku !
- Kupę mi się chce. Proszę pani. Nie wytrzymam. Muszę ...
-Mi też się chce kupę!
Wpycham oba maluchy do kabin. Zakręcam prysznic i krany nad umywalkami.
-Wynocha mi z łazienki. Ręczniki do rąk i wycierać się w sali!
Kabina otwiera się z piskiem.
-Psze pani, nie zdążyłem.
Spoglądam z przerażeniem, choć nie muszę, bo smród unosi się w powietrzu.
- Majolka, zobacz... Krzyś zrobił kupę w majtki!
-Mama mi wyciera pupę - Słyszę głos z drugiej kabiny.
-Masz zapasowe majteczki i rajstopy, Krzysiu?
-Mama dała woreczek pani Danusi.
Idę do szatni. Mijam dzieci bijące się ręcznikami po głowach. Spora grupka siedzi nago na dywanie. Zaraz oszaleję! Co ja powiem rodzicom? Że to mój pierwszy dzień pracy, że mam w grupie 42 dzieci w wieku 4 lat? To wystarczy?
Wdziewam zmarzniętym maluchom majtki i bluzeczki, pani Danusia przebiera Krzysia. Na szczęście wszyscy mają zapasowe ubrania. Ale dzień dopiero się zaczął. Dzieci siadają grzecznie przy stolikach. Są chyba trochę wystraszone. Patrzę na nie tak złowrogo, jak tylko potrafię. Kucharki wnoszą obiad. W sali rozlega się mlaskanie. Na deser jest dziś kisiel. Muszę uważać na Wojtusia (a który to?), bo jest na diecie.
– -Psze pani, ja nie mogę jeść kisielku! – płacze rudy chłopczyk. Siedząca obok niego dziewczynka głaszcze go po głowie z czułością.
-Nie płacz. Kisielek jest niezdrowy. Moja mama mówiła, że robi się go z kości.
-Ja też nie lubię kisielku!
-I ja!
-I ja!
Unoszę głos.
-Proszę mi wszystko zjeść!
- W kisielku są kości potrzebne do budowy waszych kości. Chcecie urosnąć, jedzcie kisiel.
Co ja plotę? Maluchy powtórzą rodzicom i już po mnie. O dziwo, skutek jest natychmiastowy. Czyste miseczki stoją na każdym stole. A Wojtuś też zjadł?
-Wojtku, zjadłeś kisielek?
-Nie, ja nie mogę jeść kisielku!
Wspólnie z panią Danusią rozkładamy leżaki. Dzieci posłusznie rozbierają się i zakładają pidżamki. Pomagam zapłakanemu wciąż Wojtusiowi. Składam ubranie i kładę na krzesełko stojące obok leżaka. Czuję, że kleją mi się ręce. Wojtuś patrzy na mnie z przerażeniem.
-Bo ja nie mogłem zjeść tego kisielku!
W dużej kieszonce fartuszka znajduję wiśniowy kisielek z resztką soczku, kawałek chleba, gumę do żucia i nadgryziony cukierek.
-Wojtusiu, masz coś do przebrania ?
-Nie mam. Wszystko jest mokre ...
Zasnęli. W sali rozlega się błogie sapanie. Na korytarzu spotykam panią dyrektor.
-Pani Iwonko. Proszę przekazać rodzicom, że w przyszły wtorek jest zebranie.
-Wywiadówka? - pytam żartem.
-W pewnym sensie. Niech się pani nie martwi, da sobie pani radę.
Po podwieczorku wychodzimy na plac zabaw. Bez Wojtusia, bo nie udało nam się dopasować żadnego ubrania. Dzieci zmęczone, prawie wszystkie siedzą w ogromnej piaskownicy. Rodzice po kolei odbierają swoje pociechy do domu. Spoglądam na zegarek. Jest po 16. Czas do domu.
Wracam do sali, a tam niespodzianka - Wojtusia nikt nie odebrał. Pada pytanie, kto mieszka najbliżej przedszkola. Cóż. Nie da się ukryć. Ja.
Idę z rudym malcem w pidżamce. Wrześniowe popołudnie, na szczęście ciepłe. Jakaś starsza pani zwraca mi uwagę, że mogłabym bardziej zadbać o dziecko i ubrać je jak należy.
Wojtuś zwalnia.
-Ja chcę do domu. Do mamy!
-Nie płacz. Bo jeszcze ktoś pomyśli, że to porwanie. A ja jeszcze nie wymyśliłam okupu - próbuję załagodzić sytuację nie, bacząc na fakt, że prowadzę czterolatka.
-Ale moi rodzice nie są bogaci - odpowiada mądrala.
Dotarliśmy do mojego mieszkania. Wojtuś grzecznie siada w pokoju, pytając od razu:
-A gdzie będę spał? Czy u pani będę mógł jeść słodycze?
Już miałam powiedzieć, że będziemy palić trawkę i pić drinki z palemką, gdy zadzwonił dzwonek. Na korytarzu stanęła przede mną wielka ruda kobieta.
-Przepraszam panią bardzo . Taki kłopot -ucięła zdanie zobaczywszy swoją pociechę w pidżamce. Nie wiem, o czym pomyślała, bo szybko opowiedziałam, co się stało.
Nareszcie zostałam sama. Wieczorem, kładąc się do łóżka, dochodzę do wniosku, że chyba nadaję się na opiekunkę, skoro 42 dzieci przeżyło ze mną 10 godzin. Przedszkole nadal stoi, nikt nie zginął w pożarze. Dam radę !
Iwona Gorzkiewicz