W niedzielę, jak zwykle, pojechałam się trochę powłóczyć.
Nie przepadam za górskimi szczytami, gdzie wicher pizga niezmiernie. Połaziłam trochę po lasach i łąkach o tej porze roku dość stonowanych kolorystycznie, a wracając do domu zahaczyłam jeszcze o wieś. No i właśnie mnie się tu rozchodzi o wieś. Bo gdy tak sobie szłam, oglądając domki i krajobrazy, uderzyła mnie jakaś dziwna nieadekwatność. Brzmiała ona w uszach. A właściwie właśnie było nic.
Jeśli ktoś urodził się tak jak ja w zamierzchłych latach 70., to wie doskonale, że wieś po pierwsze ŚMIERDZI, a po drugie: GDACZE, GĘGA, KWACZE, MUUUCZY, KWICZY, IHAHA, GULGULA, SZCZEKA, MIAUCZY, A JESZCZE NIEKIEDY BECZY, MECZY I ROBI TER TER TER NA TRAKTORZE.
Dzisiejsza wieś jest czysta, zadbana i cicha. Jest po prostu sypialnią, a nie – jak dawniej – spiżarnią i kuchnią. Obecnie spiżarnią są plantacje sypane azotynami i fermy hodowlane, czyli - w przeważającej części - zwierzęce obozy koncentracyjne.
W sypialni nie uprawia się nawet pietruszki. Za te parę złotych nie opłaca się wokół tego chodzić. Lepiej przelecieć trawnik kosiarką i z głowy. Żeby chociaż jakieś kwiaty. Ale wtedy trzeba by je pielęgnować. A przecież szkoda czasu, który można spędzić w galerii (i nie mam tu na myśli malarstwa) lub na insta. No i kwestia nawozu. Kiedyś jak rolnik hodował konia, to miał nawóz (a zaręczam, że są na świecie rzeczy znacznie bardziej obrzydliwe, niż końska kupa – wystarczy włączyć radio o pełnej godzinie), a jak uprawiał łąkę, to miał siano dla konia.
Kwestia nieopłacalności to się chyba jakoś zbiegła z wejściem Polski do UE i jakimiś jej dyrektywami. A może że ludzie zobaczyli, że nie muszą doić krowy, mogą pracować w cieple scrollując facebooka i za to kupić kartonik białego płynu z pędzonym smakiem.
Nie wiem. Nikt już przecież nie pamięta jak smakuje prawdziwa kura czy własnoręcznie wykonany twarożek. Podobnie jak słonina z prywatnej świnki – awansowały do krainy smaków dzieciństwa obok chleba ze śmietaną i cukrem i ziemniaków z ogniska.
Dziwnym trafem też w weekend postanowiłam obejrzeć to barachło: „Kogel- mogel 3”. W tym celu sięgnęłam najsamprzód (jak mawiali u mnie na wsi) po jedynkę i dwójkę. No i tam mamy piękne zderzenie kultury wsi i miasta, czyli śnieżnobiałą pudlicę karmioną cielęcinką (a jest koniec lat 80. - mroczne nicniema PRL-u) chędoży wiejski kundel. Ale przede wszystkim mamy Piotrusia zafascynowanego wsią i pracami wokół gospodarstwa.
Taka wieś już nie istnieje. Komuś zależało na tym, żeby się nie opłacało. Udało się.
Ale jednak... Wędrując zdarza mi się w zakamarkach wiosek wyłowić tych, którzy się nie poddają: kupuję od nich jajka, miód, czasem kurę, kiełbasę... Ale jednak niedawno przy jakiejś dróżce najpierw oblazły mnie koty, potem psy, a potem musiałam uciekać przed gęsiami. Ale jednak... Znam osoby, które potrafią na balkonie uprawić ziemniaka, truskawki, pomidory...
Tak sobie tylko myślę, czy współczesne dzieci kojarzą jeszcze szynkę ze świńską, a jajko z kurzą dupą?
Małgorzata Pawlak