Dwa bilety na samolot. Od Wizzair. Prawie za darmo! W marcu polecimy!
Wiosna przyspieszy.
Życie zawodowe toczyło się w takim tempie, że zupełnie nie mieliśmy czasu przygotować się. Ostatniego dnia przed wylotem kupowaliśmy kurtki i buty – bo przecież będziemy dużo chodzić! Szybkie ubezpieczenie, bo przecież wypożyczymy samochód. I zanim obejrzeliśmy się, już siedzieliśmy w samolocie. Jeszcze tylko turbulencje nad zaśnieżonym pasmem gór Atlas i jesteśmy. Ciepłe powietrze otuliło nas, gdy tylko stanęliśmy na płycie lotniska.
Wreszcie jakaś normalna temperatura – usłyszałam głos za sobą. Przed wejściem do holu przywitało nas dwóch umundurowanych panów z karabinami. Nie wyglądali na szczęśliwych. Wypełniliśmy dokumenty pobytowe. Co wpisać w rubrykę – miejsce pobytu? Gdzie spędzimy pierwszą noc i następne? Żeby choć mieć dostęp do Netu. I tu od razu pojawiło się rozwiązanie. Młoda dziewczyna podeszła do nas z propozycją sprezentowania marokańskich kart sim. Jedynym warunkiem była zgoda na sfotografowanie karty z paszportem. Dziewczyna miała przypięty identyfikator lotniska – zgodziliśmy się. Odebraliśmy samochód. Fiat Panda. Boże – jak on sobie poradzi w górach? Ciemno wokół, a tu trzeba wypatrzeć każdą rysę! I jeszcze rosa na całej karoserii. Trochę to trwało. Pan z wypożyczalni polecił nam pobliski hotel. A ten pan od samochodu mówi, że owszem, ale to ponad 20 km stąd! W prawo, w lewo. Na rondzie w lewo potem prosto i znowu w lewo! Łatwizna! I na dodatek oni tu wcale nie za bardzo ze znajomością angielskiego. A my nie "parlewufranse". Damy radę!
Przed rondem zatrzymujemy się na stacji benzynowej. To dobra decyzja, bo z tym w lewo to nie do końca tak! Docieramy do hotelu. Są miejsca. Uf. Po śniadaniu i pierwszym zetknięciu się z przesłodzoną herbatą miętową ruszamy w drogę. Cel – Marrakesz. Może trzeba by kupić mapę Maroka? Nie jesteśmy pewni jak użyć sprezentowanej karty sim. Póki co, drogi są dobrze oznakowane. Deszcz popaduje. Szczyty gór osnute mgłą. Nagle wygląda słońce. Śledzimy termometr. 17, 20, 22 st. Czas szybko mija. O, zobacz, osiołek! Pomarańcze, banany, kaktusy. Cieszymy się jak dzieci.
Przedmieścia Marrakeszu zmieniają nasz pogląd, co do spokoju na drodze. Osiołki i ludzie na nich. Osiołki ciągnące wózki z owocami i ludźmi. Motory, motorynki, rowery. Piesi. Dzieci grające w piłkę na środku ulicy. Bezdomni śpiący w kartonach. Dorożki. Samochody dostawcze, ciągniki. Jednym słowem wszystko, co jeździ i chodzi, nagle znalazło się z nami w tym samym miejscu i czasie! Przepisy drogowe? O wszystkim trzeba zapomnieć. Tylko intuicja.
To prywatny parking. Wasz samochód będzie tu bezpieczny. Arab prosi nas, abyśmy wysiedli z samochodu. Sam zaparkuje. Jesteśmy w centrum mediny. Rijad tuż obok. Ale ten parking schowany na ciemnym podwórku. Jak nic, jutro zniknie cała jego zawartość wraz z naszym autem.
Rzucamy walizki w pokoju. Na ulicy kolorowo. Wszystko na sprzedaż. Człowiek z małpką na sznurku. Kobra w koszu. Sokół przypięty do klatki. Smutny osiołek, objuczony koszem z olbrzymimi truskawkami. Wyciskane soki. Z bambusa, granatów, pomarańczy. Torby, torebki, plecaki, pufy, buty skórzane. I pamiątki. Wszędobylski kicz. Muezzin wzywa z minaretu wiernych do modlitwy. Rozglądamy się. Gwar nawet na chwilę nie cichnie. Zatrzymujemy się przed lokalnym biurem podróży. Oglądamy zdjęcia z wycieczek. Do you speak English? Where are you from? Pada pytanie. Z Polski. Po
zaprowadzi do tego miejsca. krótkiej wymianie zdań dowiadujemy się, że dziś mamy ogromne szczęście zobaczyć jak wyprawia się skóry. I zaraz ktoś nas
Sympatyczny Arab, ale prowadzi nas już kilkanaście minut. Coraz mniej ludzi. Uliczki coraz ciaśniejsze. Wpycha nas na podwórko. Smród okropny. Mamy wąchać liście mięty. Robię zdjęcia. Do czego jestem bardzo zachęcana. Po kilku minutach wycofujemy się. Jak trafić z powrotem? Arab krzyczy do nas. Przyspieszamy krok. Czuję ulgę, gdy widzę parę Niemców wchodzących na to samo podwórko. Gdy mijamy małpkę
i kobrę siadamy w cieniu na herbatę. Miętową, za słodką. Smakuje nam coraz bardziej. Po kolejnym wielogodzinnym spacerze spokojnie oglądamy nasz nocleg. Standard, nazwijmy go oszczędnym. Balkon z widokiem na medinę. W łazience lepiej zamknąć oczy. Ale umywalka piękna. Misterna mozaika. Nie marudzimy. Rano trzeba stąd wyjechać.
Kierunek Casablanka. Chcemy zobaczyć Meczet Hasana II który jest trzecim pod względem wielkości meczetem na świecie. Samochód czeka cały na parkingu. Ruszamy.
Autostrada. Nie rozumiemy logiki rozmieszczenia bramek i rozliczeń za przejechany dystans.
Im bliżej Casablanki, tym ciaśniej na drodze, a ruch lokalny podobny do znanego nam już z Marrakeszu. Zza zakrętu wynurzają się wieżowce. Hotele jeden za drugim. Nie liczę już gwiazdek. Powyżej czterech – każdy. Nie ma gdzie zatrzymać się. Wszyscy trąbią na siebie. Coraz ciaśniej. Pasów drogowych przybywa. Rondo za rondem. Trzeba znaleźć parking. I nocleg. I meczet! Jesteśmy chyba w ścisłym centrum? Skręcamy w pierwszą boczną uliczkę. Wypatrujemy coś na podobieństwo parkingu miejskiego. Wjeżdżamy do środka. Całe mnóstwo samochodów w środku. Pod samochodem naprzeciwko przebiega szczur. I następny. Szukamy kogoś, komu można zapłacić za parkowanie. Okazuje się, że wcale nie jest to takie proste. Parking nie ma wyjazdu? Jest tylko wyjście i jakaś pusta budka. Szczęśliwie ktoś parkuje. Idziemy za nim. Parking okazuje się tani. Zakładamy, że bezpieczny. Zostawiamy bagaże w samochodzie. Kilka hoteli tuż obok. W pierwszym nie ma miejsc. Really? Arab z recepcji proponuje nam pomoc. Zaraz ktoś pomoże nam znaleźć nocleg. Na szczęście tuż za rogiem. Cena nas powala. Godzimy się. Trudno. Nie mamy siły szukać sami. Chcemy zapłacić kartą. Ale pomimo wyświetlenia się kwoty na czytniku recepcjonista twierdzi, że musimy zapłacić gotówką. Płacę i klnę w myślach – nie mógł tak od razu? W pokoju czeka na nas brudna pościel i ręczniki. Schodzę do recepcji. Odbieram czyste ręczniki – miał po ladą, dziad jeden! Jak tylko będzie dostęp do netu napiszę recenzję temu przybytkowi! Ruszamy na poszukiwanie meczetu. Pieszo. Zatrzymujemy się w kiosku aby kupić plan Casablanki. Do meczetu mamy 15 min pieszo lub chwilkę petit taxi. Machamy na taksówkę, Za drogo. Na kolejną i kolejną. Ustalamy cenę. Z okien samochodu rozglądamy się bacznie, aby trafić z powrotem. Chmurzy się. Oby nie padało. Meczet w deszczu – szkoda. Wysiadamy na nadbrzeżu. Jest. Piękny, majestatyczny. Misterna mozaika. Wokół brud. Osiedle z walącymi się budynkami. W oceanie pływają śmieci. Latarnia morska w oddali ginie w szarej chmurze.
Wracamy, kawałek drogi pokonując petit taxi, potem pieszo. Trzeba jeszcze zobaczyć medinę. Białą oczywiście – w końcu to casa_blanca. Jakże wszystko tu brzydkie! Brudno. Ciasno. Jesteśmy rozczarowani. Szemrane uliczki. Nie ma turystów! Wracamy do hotelu. Rano wyjazd.
Kolejne francuskie śniadanie. Bagietki. Miód. Jajko na twardo. Arabowie wokół rozgniatają jajka, dodając oliwę. Serek topiony. Owoce. Nic ciepłego. Z przyjemnością wspominamy wieczorną zupkę pochłoniętą w pośpiechu. Rzucam złe spojrzenia w kierunku pana w recepcji. Ten dwoi się i troi w uprzejmościach i uśmiechach. Za jego zgodą robię mu zdjęcie. Może się przyda. Bierzemy rachunek za nocleg.
Droga wyjazdowa z Casablanki. Pytamy kilka razy na stacjach
benzynowych którędy wyjechać w kierunku Tangeru. Błądzimy. Dzielnice coraz biedniejsze. Brak oznakowania na drodze. Bazary na środku ulic jeden za drugim. Nie można zawrócić. W końcu udaje się nam. Nie wiem z ilu pasów, bo zamknęłam oczy, wyjechaliśmy na wąską drogę dwupasmową. Cali. Autostrada. Jedziemy 3 godziny. Do Tangeru jeszcze 100 km. Pojawia się znak skrętu na Chefchaouen. Czy my naprawdę chcemy do Tangeru? Zatrzymujemy się. Od razu podjeżdża pomoc drogowa. Pytamy, jak dojechać do niebieskiego miasta. Uzyskujemy życzliwą informację. Ile kilometrów, że górzyście. I zapytanie, czy na pewno nie potrzebujemy pomocy. Oczywiście, że damy radę. Kierunek Szafszawan!
Po zjeździe z autostrady ukazało nam się inne oblicze Maroka. Wioski, wioseczki, miasta. Jako, że do sezonu szmat czasu, życie toczy się tu spokojnym rytmem. Jedziemy powoli, delektując się widokami. Góry coraz wyższe. Coraz więcej zakrętów. Słonecznie. Choć drogi mokre – musiało niedawno padać. Co jakiś czas mijamy kamienne zwaliska. Ze szczelin skał wylewała się woda, tworząc małe wodospady.
Późnym popołudniem dojeżdżamy do celu. Zatrzymujemy się w pierwszym hotelu na wjeździe do miasteczka.
Cena za nocleg zachęcająca, a pokój czysty, pachnący. A gdy odsłaniamy w nim okno – widok zapiera dech. Niebieskie miasto, jak na dłoni. Chłopak z recepcji płynnie mówi po angielsku. Po pierwszym wieczornym spacerze decydujemy się zostać na dwa dni.
W nocy budzi nas ulewa. Nad ranem dalej leje. Przy śniadaniu – ciepła zupa! – wychodzi słońce, które nie opuszcza nieba do końca po
bytu. Cały dzień spędzamy na spacerach. Szwędamy się niebieskimi uliczkami. Wśród niebieskich domów, schodów i wierzb malowanych na niebiesko. Ludzie i zwierzęta wdzięcznie pozują do zdjęć. Koty wygrzewają się na niebieskich murkach. Pijemy miętową herbatę. Pyszną kawę. Gapimy się na ten niebieski świat z zachwytem.
Przed zachodem słońca, zachęceni przez Haa Mza z recepcji (naszkicował nam dokładny plan dojazdu) jedziemy na chyba najpiękniejszy na świecie
punkt widokowy. Po drodze zatrzymujemy się przy małym wodospadzie. Wspinając się ku meczetowi zwanemu hiszpańskim, mijamy ludzi z całego świata. Słyszymy chiński, japoński, angielski, niemiecki, holenderski. Amerykanie pozują do zdjęć, dzieląc się informacjami z jakiego stanu są. Nepalczycy robią nam wspólne zdjęcie. My im także. Gdy dochodzimy do szczytu, rozpoczyna się złota godzina. Czas dla fotografów. A widok nie z tego świata. Co chwilę, przez szczeliny w nielicznych chmurach na niebieskim niebie, przenika światło, rozświetlając co raz to inny kawałek niebieskiego miasta. Robię całe mnóstwo zdjęć. Nie sposób wybrać kadr.
Wieczorem rozmawiamy z Haa Mza pokazując mu kartę sim z lotniska. Okazuje się, że zanim zaczął pracować w hotelu pracował w firmie telekom. Instaluje nam kartę. Mamy Net na trasie! Drogę na wybrzeże do El-Jadida możemy pokonać, nie jadąc autostradą. Wymieniamy się kontaktem na Fejsie. Pytamy o życie w Maroku. Młody, przystojny chłopak, podobny do Orlando Blooma, nie ma szans na wyjazd za granicę. Warunkiem uzyskania zgody na wyjazd jest podobno kwota 3 mln w przeliczeniu na złotówki, na koncie bankowym. You are a prisoner, Orlando!
Rano powoli pakujemy się. Jeszcze tylko śniadanie i żegnamy się z nowym znajomym. Na dobrą wróżbę oboje oglądamy się za siebie. Jest jeszcze cieplej niż wczoraj.
Może zawrócić?
Iwona Gorzkiewicz